Nigdy nie
mogłam do końca przekonać się do romantyzmu w wykonaniu Pani Colleen Hoover. Z
jednej strony ciągle uważam, że Jej „nutki dramatyzmu” znacznie przekraczają
mój limit, z drugiej – cenię, jak nic innego, Jej kunszt pisarski. W dobytku
pisarskim tej Pani ciągle figurują również pozycje, moim zdaniem, zdecydowanie
słabe. Mimo to, jakimś dziwnym i nieznanym mi sposobem, po książki Colleen
Hoover sięgam zawsze bez uprzedzeń. Można powiedzieć, że z przyjemnością daję
się porwać każdej kolejnej historii. Nawet, jeśli na koniec czeka na mnie
ogromny upadek, który niewiele wspólnego ma z przyjemnością. Na arenie
literackiej, ja i Pani Hoover, cały czas się „docieramy”, tak bym to
ostatecznie ujęła :D
Co Colleen
Hoover tym razem przygotowała swoim czytelnikom?
„Mam
ochotę go pocałować. Albo za niego wyjść. Albo go przelecieć.”
Tak jak
konsekwentnie powtarzam, że Hoover mnie nie przekonuje, tak tym razem z pokorą
przyznaję, że… ta książka to cholerne arcydzieło!
Wszystkie nasze obietnice porusza problem ogromnej wagi, jakim jest bezpłodność. Ukazuje, że wewnętrzne, niespełnione pragnienia mogą zniszczyć nawet najbardziej zgodne i wzorcowe małżeństwo. Ukazuje, że nawet dwójka kochających się ponad wszystko ludzi, może się od siebie oddalić tak bardzo, jak tylko to możliwe. Cieszę się, że nie przeczytałam wcześniej żadnej recenzji, ani nawet opisu tej książki, bo czuję, że nigdy bym po nią nie sięgnęła. Tematyka oferowana przez Autorkę, zdecydowanie odbiega od moich książkowych preferencji. W pewien sposób nie byłam również do końca zrozumieć pragnień i motywacji Quinn, ponieważ jestem na etapie życia, w którym dzieci jawią mi się, jako przysłowiowa kula u nogi. Za to, po całej lekturze, czułam się zdecydowanie bogatsza o kilka procent empatii.
„-Szmaty –
mruczę.
-Szmaty bez
jedzenia – dopowiada Graham. – Może oboje zdechną z głodu.
Uśmiecham
się.”
Kolejny raz
zwrócę uwagę na zdolności pisarskie Autorki. Czy ktoś mi wyjaśni, jak to jest,
że jedna kobieta w ciągu dziesięciu (tak, dziesięciu!) stron potrafi sprawić,
że klnę, płaczę i praktycznie chodzę po ścianach? Jeśli emocje można byłoby
zmaterializować, to z pewnością byłyby oznaczone nazwiskiem Hoover! I tak,
można zarzucić Autorce, że jest obrzydliwie romantyczna, „jej faceci” są słodcy
do wyrzygania, a ona sama przesadza z tą tęczą. Tylko ta Jej tęcza jest
niewątpliwie prawdziwa – pełno deszczu, w końcu słoneczko i voilà! Rozumiem te zarzuty, ale trzeba
również przyznać, że ta kobieta ma swój niepowtarzalny urok, że w tej branży
jej nazwisko to już marka, i że wcale nie ma, co się martwić o czytelników.
Mnie z pewnością urzeka „lekkość”, z jaką pisze, pomimo bolesnego tematu. Zmusza
czytelnika do gorącego buntu, naturalnego śmiechu i ogromnego morza łez. Wszystkie nasze obietnice to książka
piękna, pomimo bólu, który w sobie zawiera. To książka napawająca nadzieją,
pomimo wielkiego smutku, który przekazuje. To książka niebywale intymna i
eteryczna, pomimo dosadności i rozbrajającej szczerości. Czytając wielokrotnie
tłumiłam łzy, wielokrotnie także szeroko się uśmiechałam.
„Tęsknię
za dniami, gdy czułam potrzebę, by opowiedzieć mu o wszystkim, bo inaczej bym
wybuchła. I tęsknię za dniami, kiedy on czuł się oszukany przez czas, bo
musieliśmy poświęcić choć parę godzin na sen.”
Zabieg z
cofaniem się w przeszłość, a wracaniem do teraźniejszości jest moim zdaniem
elementem, którego nie mogło zabraknąć. Pokazuje to, bowiem ewolucję pragnień i
potrzeb, ale też samej relacji, bohaterów. Na początku widzimy dwójkę ludzi,
zranionych zdradą najbliższych. Później natomiast mamy już kontakt z
małżeństwem z siedmioletnim stażem. Cały czas towarzyszyło mi poczucie żalu.
Dosłownie łączyłam się w bólu z bohaterami i razem z nimi zastanawiałam się,
dlaczego tak potraktowało ich życie. Chociaż byłam wściekła na Quinn na to jak
traktuje Grahama i zaskoczona tym, jak bardzo cierpliwy on jest. Myślę, że o to
można się spokojnie „przyczepić”. Graham to typowo książkowy mężczyzna, taki, o
którym się marzy, ale i jednocześnie wie, że on nie istnieje. Nie wyobrażam
sobie tak cierpliwego człowieka, w tak żałosnym położeniu. Przez całą książkę,
to właśnie on musi mieć jaja. Znaczy to mniej więcej tyle, że musi on znosić
wszystkie zachowania Quinn, próbować wszystko naprawić i jednocześnie radzić
sobie ze swoim własnym bólem.
„Nazywam
to tańcem rozwodowym. Partner pierwszy przysuwa się do pocałunku, partner drugi
go nie odwzajemnia, partner pierwszy udaje, że nie zauważył. Już od jakiegoś
czasu powtarzamy ten taniec.”
Niektórzy
mogą słusznie uznać, że ta książka jest aż za bardzo seksualna. Jest. Tylko
zadajmy sobie pytanie, czy może nie być, skoro jej głównym tematem jest
niespełniona potrzeba rodzicielstwa? I tym razem będę stała murem za pomysłem
Autorki. Moim zdaniem, erotyki jest w tej książce tyle, ile trzeba i jest to
zupełnie naturalne i dobre podejście. Ta książka jest przejmująco intymna i
realna, to jest w niej tak cenne i pociągające! Relacja Quinn i Grahama może
być z powodzeniem uznawana za niepoprawnie wręcz wzorową, ale załóżmy, że
wszystko jest „po coś”. Te całe głośne BUM jest tego dowodem. Seks tej dwójki nie
jest niesmaczny (zresztą nie ma, co liczyć na szczegółowe sprawozdanie), a
wręcz przeciwnie, jest mega naturalny i zupełnie zrozumiały. Dlatego też łatwo
posmutnieć, gdy widzi się, co czas zrobił i z tym aspektem relacji głównych
bohaterów.
„Nie
odwzajemniam uścisku. Wypuszcza mnie. Wzdycham. Wychodzi z sypialni.
Wracamy
do tańca.”
Książkę
oczywiście przeczytałam w jeden wieczór, a w zasadzie, w jedną noc;) Co więcej
mogę powiedzieć?
Po
pierwsze – jest zdecydowanie za krótka.
Po drugie
– zachwyca i nie pozwala się oderwać.
Po
trzecie – dawno się tak dobrze nie bawiłam, o ironio, mimo tego całego smutku i
bólu, jakim promieniuje ta historia.
Po
czwarte – jest zdecydowanie za krótka!
Trzy
słowa opisujące tę historię to: intymna, szczera i wzruszająca. Z chęcią do
niej wrócę, a nawet nie tyle z chęcią, o ile z pewnością. Cały czas mam ochotę przeczytać ją jeszcze raz, nieważne, że dosłownie kilka chwil temu ją skończyłam. Dać się porwać czemuś
tak przejmującemu i wyjątkowemu, to czysta przyjemność. Nie każdemu się
spodoba, nie każdemu musi. Dla mnie ta książka to swego rodzaju arcydzieło,
które zasługuje na wszelkie czytelnicze honoraria. Łamie serce i je skleja,
daje nadzieję. Może mam zbytnie skłonności do dramatyzowania – tu w dobrym sensie,
– ale naprawdę z całego serca polecam Wam tę książkę!!!
Tłumaczyła Aleksandra Żak
Colleen Hoover, Wszystkie
nasze obietnice, stron 294, Wydawnictwo Otwarte, 14 listopada 2018
★★★★★★★★★★
(arcydzieło)