czwartek, 21 lutego 2019

"Wszystkie nasze obietnice" Colleen Hoover






Nigdy nie mogłam do końca przekonać się do romantyzmu w wykonaniu Pani Colleen Hoover. Z jednej strony ciągle uważam, że Jej „nutki dramatyzmu” znacznie przekraczają mój limit, z drugiej – cenię, jak nic innego, Jej kunszt pisarski. W dobytku pisarskim tej Pani ciągle figurują również pozycje, moim zdaniem, zdecydowanie słabe. Mimo to, jakimś dziwnym i nieznanym mi sposobem, po książki Colleen Hoover sięgam zawsze bez uprzedzeń. Można powiedzieć, że z przyjemnością daję się porwać każdej kolejnej historii. Nawet, jeśli na koniec czeka na mnie ogromny upadek, który niewiele wspólnego ma z przyjemnością. Na arenie literackiej, ja i Pani Hoover, cały czas się „docieramy”, tak bym to ostatecznie ujęła :D

Co Colleen Hoover tym razem przygotowała swoim czytelnikom?

„Mam ochotę go pocałować. Albo za niego wyjść. Albo go przelecieć.”

Tak jak konsekwentnie powtarzam, że Hoover mnie nie przekonuje, tak tym razem z pokorą przyznaję, że… ta książka to cholerne arcydzieło!

Wszystkie nasze obietnice porusza problem ogromnej wagi, jakim jest bezpłodność. Ukazuje, że wewnętrzne, niespełnione pragnienia mogą zniszczyć nawet najbardziej zgodne i wzorcowe małżeństwo. Ukazuje, że nawet dwójka kochających się ponad wszystko ludzi, może się od siebie oddalić tak bardzo, jak tylko to możliwe. Cieszę się, że nie przeczytałam wcześniej żadnej recenzji, ani nawet opisu tej książki, bo czuję, że nigdy bym po nią nie sięgnęła. Tematyka oferowana przez Autorkę, zdecydowanie odbiega od moich książkowych preferencji. W pewien sposób nie byłam również do końca zrozumieć pragnień i motywacji Quinn, ponieważ jestem na etapie życia, w którym dzieci jawią mi się, jako przysłowiowa kula u nogi. Za to, po całej lekturze, czułam się zdecydowanie bogatsza o kilka procent empatii.

„-Szmaty – mruczę.
-Szmaty bez jedzenia – dopowiada Graham. – Może oboje zdechną z głodu.
Uśmiecham się.”

Kolejny raz zwrócę uwagę na zdolności pisarskie Autorki. Czy ktoś mi wyjaśni, jak to jest, że jedna kobieta w ciągu dziesięciu (tak, dziesięciu!) stron potrafi sprawić, że klnę, płaczę i praktycznie chodzę po ścianach? Jeśli emocje można byłoby zmaterializować, to z pewnością byłyby oznaczone nazwiskiem Hoover! I tak, można zarzucić Autorce, że jest obrzydliwie romantyczna, „jej faceci” są słodcy do wyrzygania, a ona sama przesadza z tą tęczą. Tylko ta Jej tęcza jest niewątpliwie prawdziwa – pełno deszczu, w końcu słoneczko i voilà! Rozumiem te zarzuty, ale trzeba również przyznać, że ta kobieta ma swój niepowtarzalny urok, że w tej branży jej nazwisko to już marka, i że wcale nie ma, co się martwić o czytelników. Mnie z pewnością urzeka „lekkość”, z jaką pisze, pomimo bolesnego tematu. Zmusza czytelnika do gorącego buntu, naturalnego śmiechu i ogromnego morza łez. Wszystkie nasze obietnice to książka piękna, pomimo bólu, który w sobie zawiera. To książka napawająca nadzieją, pomimo wielkiego smutku, który przekazuje. To książka niebywale intymna i eteryczna, pomimo dosadności i rozbrajającej szczerości. Czytając wielokrotnie tłumiłam łzy, wielokrotnie także szeroko się uśmiechałam.

„Tęsknię za dniami, gdy czułam potrzebę, by opowiedzieć mu o wszystkim, bo inaczej bym wybuchła. I tęsknię za dniami, kiedy on czuł się oszukany przez czas, bo musieliśmy poświęcić choć parę godzin na sen.”

Zabieg z cofaniem się w przeszłość, a wracaniem do teraźniejszości jest moim zdaniem elementem, którego nie mogło zabraknąć. Pokazuje to, bowiem ewolucję pragnień i potrzeb, ale też samej relacji, bohaterów. Na początku widzimy dwójkę ludzi, zranionych zdradą najbliższych. Później natomiast mamy już kontakt z małżeństwem z siedmioletnim stażem. Cały czas towarzyszyło mi poczucie żalu. Dosłownie łączyłam się w bólu z bohaterami i razem z nimi zastanawiałam się, dlaczego tak potraktowało ich życie. Chociaż byłam wściekła na Quinn na to jak traktuje Grahama i zaskoczona tym, jak bardzo cierpliwy on jest. Myślę, że o to można się spokojnie „przyczepić”. Graham to typowo książkowy mężczyzna, taki, o którym się marzy, ale i jednocześnie wie, że on nie istnieje. Nie wyobrażam sobie tak cierpliwego człowieka, w tak żałosnym położeniu. Przez całą książkę, to właśnie on musi mieć jaja. Znaczy to mniej więcej tyle, że musi on znosić wszystkie zachowania Quinn, próbować wszystko naprawić i jednocześnie radzić sobie ze swoim własnym bólem.

„Nazywam to tańcem rozwodowym. Partner pierwszy przysuwa się do pocałunku, partner drugi go nie odwzajemnia, partner pierwszy udaje, że nie zauważył. Już od jakiegoś czasu powtarzamy ten taniec.”

Niektórzy mogą słusznie uznać, że ta książka jest aż za bardzo seksualna. Jest. Tylko zadajmy sobie pytanie, czy może nie być, skoro jej głównym tematem jest niespełniona potrzeba rodzicielstwa? I tym razem będę stała murem za pomysłem Autorki. Moim zdaniem, erotyki jest w tej książce tyle, ile trzeba i jest to zupełnie naturalne i dobre podejście. Ta książka jest przejmująco intymna i realna, to jest w niej tak cenne i pociągające! Relacja Quinn i Grahama może być z powodzeniem uznawana za niepoprawnie wręcz wzorową, ale załóżmy, że wszystko jest „po coś”. Te całe głośne BUM jest tego dowodem. Seks tej dwójki nie jest niesmaczny (zresztą nie ma, co liczyć na szczegółowe sprawozdanie), a wręcz przeciwnie, jest mega naturalny i zupełnie zrozumiały. Dlatego też łatwo posmutnieć, gdy widzi się, co czas zrobił i z tym aspektem relacji głównych bohaterów.

„Nie odwzajemniam uścisku. Wypuszcza mnie. Wzdycham. Wychodzi z sypialni.
Wracamy do tańca.”

Książkę oczywiście przeczytałam w jeden wieczór, a w zasadzie, w jedną noc;) Co więcej mogę powiedzieć?
Po pierwsze – jest zdecydowanie za krótka.
Po drugie – zachwyca i nie pozwala się oderwać.
Po trzecie – dawno się tak dobrze nie bawiłam, o ironio, mimo tego całego smutku i bólu, jakim promieniuje ta historia.
Po czwarte – jest zdecydowanie za krótka!

Trzy słowa opisujące tę historię to: intymna, szczera i wzruszająca. Z chęcią do niej wrócę, a nawet nie tyle z chęcią, o ile z pewnością. Cały czas mam ochotę przeczytać ją jeszcze raz, nieważne, że dosłownie kilka chwil temu ją skończyłam. Dać się porwać czemuś tak przejmującemu i wyjątkowemu, to czysta przyjemność. Nie każdemu się spodoba, nie każdemu musi. Dla mnie ta książka to swego rodzaju arcydzieło, które zasługuje na wszelkie czytelnicze honoraria. Łamie serce i je skleja, daje nadzieję. Może mam zbytnie skłonności do dramatyzowania – tu w dobrym sensie, – ale naprawdę z całego serca polecam Wam tę książkę!!!



Tłumaczyła Aleksandra Żak
Colleen Hoover, Wszystkie nasze obietnice, stron 294, Wydawnictwo Otwarte, 14 listopada 2018

★★★★★★★★★★
(arcydzieło)
6

poniedziałek, 18 lutego 2019

Przedpremierowo!!! "Cisza białego miasta"


S
eryjny morderca, który od dwudziestu lat przebywał w więzieniu, ma właśnie wyjść na pierwszą przepustkę, kiedy miastem wstrząsa informacja o kolejnym zabójstwie. W Starej Katedrze w Vitorii zostają znalezione zwłoki pary dwudziestolatków z pożądlonymi przez pszczoły gardłami. Ofiar będzie jednak znacznie więcej...
Śledczy specjalizujący się w profilowaniu kryminalnym, Unai López de Ayala, za wszelką cenę stara się zapobiec kolejnym zabójstwom. Tragedia, którą sam przeżył, sprawia, że traktuje sprawę podwójnych zbrodni wyjątkowo. Jego metody śledcze nie podobają się Albie, nowej pani podkomisarz. Rozpoczyna się wyścig z czasem. Kto będzie następny?

Prawda, że zapowiada się zachęcająco?



„Lepiej wal prosto z mostu, okej? Aluzje nie są moją mocną stroną, twoją też nie.”

Zacznę od tego, że kompletnie nie porwał mnie klimat owej powieści – gorąca Hiszpania i kultura baskijska, to zdecydowanie nie moja bajka. Oczywiście nie neguję w ten sposób samych morderstw, których „wykonanie” uważam za intrygujące, zaskakujące i wyjątkowo brutalne. Mimo, że nie przekonał mnie wątek historyczny, to jednak uważam to za ciekawy element całej historii i naprawdę dobrą otoczkę dla morderstw. Wszystko zostało zgrabnie połączone, dopracowane, i co najważniejsze – wszystko było przemyślane. Kolejną kwestią, co do której mam wątpliwości jest zupełny brak śladów. Przez całą książkę zadawałam sobie pytanie, czy to jest w ogóle możliwe?

„Generalnie zwykły obywatel nie jest w stanie uniknąć śmierci, jeżeli ktoś postanowił go zabić.”

Motyw bliźniaków, to niestety, kolejny element, który nie przypadł mi do gustu. Uważam, że wszystko, co z nimi związane – przynajmniej w początkowej części – było dosyć oczywiste lub łatwe do wywnioskowania. Drażniło mnie to „zamknięte” środowisko Vitorii. Czytelnik dostał na tacy wszystkie postacie, które mogłyby być zamieszane w sprawę, jednocześnie nie mając żadnych konkretnych dowodów na ich winę. Autorka pozwoliła nam pływać w morzu domysłów i niedopowiedzeń.

„Jeśli chcesz, darujmy sobie tę część, kiedy udajesz, że nie wiesz, o czym mówię, potem wszystkiemu zaprzeczasz, a kiedy okazuje się, że mam dowody, z dumą do wszystkiego się przyznajesz.”

Relacja Alby i Unaia była obiecująca. Niestety i ona zawiodła, bo wydała mi się obojętnym epizodem dla urozmaicenia akcji. Alba w ogóle mnie nie przekonała do siebie, a wręcz irytowała. Niby była, ale nic nie wnosiła do akcji, tyle tylko, że miała romans z głównym bohaterem. Zabawne wydało mi się to, że cały czas była wykończona, choć jej jedynym zajęciem było wydawanie poleceń. Mimo to, żałuję, że autorka nie rozwinęła tego wątku trochę bardziej.

„Miałem dosyć całej tej jasności. Mój świat był znacznie mroczniejszy, a za chwilę miałem zgasić połowę świata kogoś innego. Kogoś, na kim bardzo mi zależało. Kogoś, kto był dla mnie wszystkim.”

Cisza białego miasta niepodważalnie pociąga czytelnika swoją zagadkową aurą. Użycie pszczół do wyjątkowo brutalnych morderstw, to wyjście zarówno zaskakujące, jak i oryginalne. Powtarzalność morderstw, które są za każdym razem precyzyjnie dokonane i nieprawdopodobnie „doskonałe”, to zabieg jak najbardziej na plus. Mnie pociągała ta nieosiągalność sprawcy, ale jednocześnie irytował mnie brak jakichkolwiek śladów. Czułam się jakbym kluczyła w labiryncie, którego każde wyjście jest zakończone ślepym zaułkiem. Tymczasem rozwiązanie zagadki, po całym maratonie błędnych tropów, okazuje się dosyć klarowne i całkiem prawdopodobne.

„Przestań chrzanić i wytrwaj”, mówił. I to właśnie robił. Trwał.”

Technicznie książka jest bez zarzutu. Czyta się szybko i przyjemnie, choć im bliżej końca, tym bardziej nie można się oderwać. Pełno trafnych spostrzeżeń i przeróżnych mądrych przemyśleń, co zdecydowanie tutaj widać ;) W pewnym momencie siedziałam z myślą „damn, kto to zrobił?” i ze wzrokiem osoby już wystarczająco zdesperowanej, przewracałam strony coraz szybciej, szukając odpowiedzi. Autorka znakomicie przytrzymała mnie w niepewności, choć w pewnym momencie zaczęłam wyciągać trafne wnioski.

„Szkoda, że ludzie podziwiają odwagę wykazaną podczas bitwy.
Całe szczęście, że karabiny nie zabijają słów.”

Podsumowując, choć książka nie do końca trafiła w mój gust, czytało mi się ją szybko i przyjemnie. Ponadto nie opuszczało mnie uczucie ciekawości, ani też dreszczyk emocji. Z uwagą śledziłam poczynania Unaia i oczywiście zapalczywie mu kibicowałam. Mimo, że hiszpańskie klimaty, to nie są moje klimaty – chętnie przeczytam również kolejne części Trylogii Białego Miasta.




Tłumaczyła Joanna Ostrowska
Eva Gracía Sáenz De Urturi, Cisza białego miasta, stron 576, Wydawnictwo Muza, 27 lutego 2019!

★★★★★★★☆☆
(bardzo dobra)

Bardzo dziękuję za przedpremierowy egzemplarz, Wydawnictwo Muza! <3

2

niedziela, 27 stycznia 2019

Przedpremierowo!!! "Bezbronne" Taylor Adams







Z thrillerami od Otwartego jest tak, że jak tylko je zobaczę stwierdzam: „muszę mieć”. Tym razem nie było inaczej. Tak więc, jak tylko zobaczyłam, że mogę mieć okazję przeczytania tej książki przed oficjalną premierą (to zaszczyt!), wiedziałam, że nie oprę się pokusie, a żadne inne obowiązki mnie nie powstrzymają.

Opis jest jak zwykle zachęcający i obiecujący. Okładka jest jak zwykle adekwatna i estetyczna. Tylko co z treścią? Czy ona się obroniła?

Początkowo chciałam zacząć od minusów, aczkolwiek ten podpunkt jest chyba dla mnie najbardziej newralgiczny. Tak więc zacznę od tego, co najbardziej mnie oczarowało w tej książce. A były nimi postacie, które są wprost (uwaga, użyję teraz mojego najbardziej pochwalnego słowa ;p) bajecznie przygotowane! Bajecznie. Jest tu coś, czego zdecydowanie brakowało mi w innych thrillerach, a mianowicie – przestępca, który ukazany jest w różnych odcieniach szarości.

„- Mogłabyś być moją dziewczyną – jęknął – ale koncertowo to spierdoliłaś…”

Jestem osobą, która interesuje się kryminalistyką, analityką śledczą, czy też profilowaniem i naprawdę po wielu lekturach (zarówno tych fikcyjnych jak i autentycznych) potrafię docenić tak kunsztowną kreację. Bohaterowie Bezbronnych to osoby, które moglibyśmy spotkać w zwyczajnym życiu (chociaż niektórych to lepiej nie ;p). Są to zwyczajni ludzie, którzy mają swoje sekrety, słabości i podjęli niewłaściwe decyzje.  

Jest tutaj typowa walka między dobrem, a złem, lecz pokazana bez przerysowania. Walczą nadal ludzie –z wadami i zaletami – jednak chodzi o moralność, o chęć postąpienia właściwie. To, że autor pokazał nam momentami Darby w niechlubnym świetle jest dla mnie plusem, tak wielkim jak to, że „ten zły gość” również miewał ludzkie odruchy. Czasami mam wrażenie, że autorzy zapominają o tym, że nie ma ideałów. Starają się zrobić jak największy kontrast między dwoma różnymi osobami, ale w efekcie wychodzi tania bajeczka.  W Bezbronnych nie ma o czymś takim mowy.

„Zawsze możemy szukać ucieczki w normalność – jeśli tylko zdołamy się jej uchwycić.”

Myślę, że Bezbronne można z powodzeniem i bez żadnych wyrzutów sumienia nazwać thrillerem z prawdziwego zdarzenia. Konstrukcja psychologiczna postaci jest bezbłędna, napięcie jest zachowane do ostatniego zdania, a temu wszystkiemu towarzyszy otoczka realistyczności – nic nie jest wymuszone. Sam pomysł osadzenia akcji na postoju przy autostradzie, okraszony potężną śnieżycą jest naprawdę dobry, choć na pierwszy rzut oka może się wydać nieco banalny.

„Nogi mieli szeroko rozrzucone, jakby śmierć pozbawiła ich resztek przyzwoitości.”

Kiedy zaczęłam czytać nie spodziewałam się po tej lekturze zbyt wiele, bo początek mnie nużył. Narracja w trzeciej osobie jakoś do mnie nie przemówiła. Opisy miejsc wydawały mi się napisane nieudolnie, bo za nic w świecie nie mogłam się zorientować w położeniu czegokolwiek, o dziwo, nawet w pomieszczeniu. Nie wiem czy to rzeczywiście kwestia umiejętności autora czy mojego braku jakichkolwiek zdolności topograficznych. Myślę, że wszyscy się zgodzimy, aby całą winę zrzucić na książkowy śnieg :D Poza tym nie czułam się „porwana” przez akcję, przynajmniej w ¼ części książki.

Jak już wszystko stało się dosyć klarowne (a było to mniej więcej w połowie), zastanawiałam się czym autor może mnie zaskoczyć przez kolejną połowę i jak wybrnie z zaistniałej sytuacji. Tak, to jest ten moment, kiedy czytelnik dostaje pstryczka w nos. Wtedy też zaczęłam srogo główkować jak potoczy się akacja, albowiem zostało ponad sto stron, a moment, na którym właśnie byłam wydawał się kulminacyjny.

„Wymówki są jak trucizna – powtórzył Ed. – Najtrudniej jest zrobić to, co należy. Wykpienie się od tego to łatwizna.”

Nerwy w strzępach, paznokcie obgryzione, ogólny wygląd zahipnotyzowanego zombie. A tu co? Fałszywy alarm. Dosłownie. Z dobrych kilka razy opłakiwałam bohaterkę i już się zastanawiałam kto teraz przejmie dowodzenie – autor mnie zaskoczył. Zaczęłam autentycznie przeżywać całą akcję – nie obyło się bez przekleństw  i huśtawki nastrojów (od satysfakcji po szał i niedowierzanie). Ta książka jest spowita mrokiem – pokazuje bohaterskie zachowanie, ale też niesamowite okrucieństwo, a wszystko to w wykonaniu człowieka. Niektóre momenty wstrząsają i nawet, jeśli wcześniej zwątpiłam w autora, to zwracam honor, bo napisał to wszystko tak, że siedziałam jak na szpilkach, dosłownie nawet nie drgając!

Czuję się wykorzystana i zrujnowana zarazem. Autor sobie ze mną pogrywał, za nic mając moje skoki ciśnienia i wręcz namacalny strach. Ja żyłam tą książką i myślę, że to jest dla niej najlepsza rekomendacja. Jest to pierwszy thriller, o zgrozo, na którym płakałam! A płakałam jak na powieściach Colleen Hoover (czy to jest normalne?), więc to coś znaczy. Każdy, kto czytał jakąkolwiek książkę od Pani Hoover, wie jak się na niej płacze. Miałam ochotę rzucić nią o ścianę i porządnie się na niej wyżyć za to jak autor zszargał moją stabilność emocjonalną. Nie potrafiłam uwierzyć, że Bezbronne mogą się tak skończyć. I co wtedy zrobił autor? Tak, znowu dał mi pstryczka w nos i jestem pewna, że tym razem z politowaniem.

Z całego serca chciałabym trafiać tylko na takie thrillery jak ten. Jest wyśmienicie poprowadzony mimo, że wszystko wokół jest surowe. Autor pokazał jak niewiele potrzeba, aby napisać dobrą książkę. Miejsca wielokrotnie się przewijały, bohaterów i przedmiotów było mało, a cała sytuacja wydawała się beznadziejna. Wiele analityki, wiele rozterek i wiele emocji. Mimo niezrozumiałego niedosytu, jestem pod ogromnym wrażeniem całokształtu.

W tym miejscu chciałabym pogratulować sobie za szczęście i życzyć takiego samego Wam! Musicie przeczytać tę książkę!<3





Tłumaczył Mariusz Gądek
Taylor Adams, Bezbronne, stron 368, Wydawnictwo Otwarte, 13 lutego 2019

★★★★★★★★★
 (wybitna)


Serdeczne podziękowania dla Wydawnictwa Otwartego za egzemplarz do recenzji!

Tutaj możecie nabyć swój: https://www.otwarte.eu/book/bezbronne
0
Szablon stworzony przez Blokotka. Wszelkie prawa zastrzeżone.